Hydro w Glasgow to miejsce, które wygląda zjawiskowo, zarówno z zewnątrz jak i w środku. Po wejściu od razu spodobała się nam akustyka niemal bez pogłosu. Oczywiście pstryknęliśmy kilka fotek i pogadaliśmy z przypadkowo spotkanym Polakiem, który zagadał do nas, słysząc rodzimy język. Ludzie schodzili się zaskakująco wolno i gdy zostało 5 minut do koncertu to jeszcze połowa miejsc nie była obsadzona. Pewnie dlatego wyniknął z tego około 10 minutowy poślizg. Bardzo podobał mi się sam początek, bo tak jakoś płynnie przeszedł z muzyki odtwarzanej w tle do początkowych sampli rytmu Broken Bones. Wyszedł band i oklaskami rozbujał publiczność do rytmu, po czym na scenę wyszedł Mark, przywitany burzą oklasków, dał znak i zaczęło się
Od razu pierwsze wrażenia to: Mark i cały zespół w świetnym nastroju oraz fantastyczne brzmienie sali. Lekkie mankamenty to minimalnie nieczytelny bas oraz delikatne odbicie dźwięku z tyłu. Miejsca mieliśmy na płycie w najbliższym sektorze z lewej strony, więc dość blisko sceny. Broken odrobię lepiej podobało mi się niż z płyty, ale póki co nie przepadam za tym kawałkiem. Partię kaczki razem z solówką dziarsko wygrywał Richard, Mark na rytmicznej. Broken płynnie przeszło w Corner Beef City. Świetne wykonanie, Mark w końcu na solowej, pięknie zabrzmiały slideây. Dużo lepsze, bardziej energetyczne wykonanie niż te z poprzedniej trasy. Potem Mark w końcu zagadał coś do publiki, wyraźnie wyluzowany, czuł się jak w domu (w końcu urodził się w Glasgow), poszło Privateering. I znowu jakoś lepiej niż ostatnio, bardziej z czadem kiedy trzeba mocno i bardziej z klimatem kiedy spokojnie. Mark w świetnej formie wokalnej, chyba najlepszej jaką słyszałem kiedykolwiek. Super operuje dynamiką i feelingiem, ma mniej problemów intonacyjnych niż zwykle. Następnie był znany z poprzedniej trasy mix tematu filmowego Father And Son z Hill Farmer Blues. Przepięknie tak, jak w Łodzi, ale tym razem dość krótkie solo końcowe w HFB, a szkoda. Potem Mark zaprosił na scenę Ruth i zagrali kawałek, na który bardzo czekałem, bo nigdy nie słyszałem go na żywo czyli Kingdom of Gold. Genialne wykonanie i cudowne brzmienie, klimat, feeling, właśniewie wszysko oprócz sola gitarowego (którego notabene w wersji płytowej nie ma). Pewnie to sprawa gustu, ale dla mnie solówa Marka w tym kawałku nietrafiona, kwadratowa i bez pomysłu. Ruth zoastała jeszcze na Skydiver, który wyszedł bosko. Mark ponownie w świetnej formie wokalnej, ewidentnie bardzo lubi grać i śpiewać ten numer. Miał lekkie problemy z wejściem na odpowiednią tonacje na początku, ale to drobiazg. Znowu prowadzącą gitarę slide zagrał Richard. Ruth ponownie super w refrenach dodała kolorytu drugim głosem. Gdy zaczęło się mini solo na perkusji Iana, niepozornie zeszła ze sceny. To dobry moment, aby napisać kilka słów o Ianie. Zmiana perksisty to mega krok do przodu w zespole Marka. Lepszy groove, feeling, nieporównywalnie lepsze umiejętności i do tego ogromna radość grania. Micha się cieszyła panu prawie przez cały czas
I tak doszliśmy do Laughts. Kolejne świetne wykonanie, bardzo blisko wersji płytowej. Uwielbiam ten numer na płycie, więc fajnie, że udało się idealnie odwzorować oryginał studyjny. Po Laughs Mark wywołał na scenę saksofonistę Nigela i zespół zagrał z prawdziwym wykopem, którego trochę brakowało na wcześniejszych koncertach. Jak nie za bardzo lubię I Used To Could to tym razem świetnie mi się tego słuchało. Nigel wypadł fajnie, nie grał za popisowo, ale nie było to potrzebne. Wystarczyło włożone w grę uczucie i dobra barwa ze swojego tenoru. Chyba dam szanse jeszcze temu kawałkowi z Privateering
No i przyszedł czas na Dire Straits. Piękne wykonanie Romeo And Julliet, chyba najlepsze jakie słyszałem na żywo. Saksofon w intrze â magia, świetny wokal i końcowe solo Marka nie do opisania. Następnie Sultans oczywiście w czwórkę. Wydaje mi się, że Mark z trasy na trasę śpiewa to coraz bardziej niechlujnie. Niechlujność jest tam trochę potrzeba, ale chyba tym razem trochę poniosło. Gitara bosko jak zawsze. W Mighty Man wytworzył się cudowny nastrój, takiego Knopflera najbardziej lubię. Podobnie jak w przypadku Laughts wersja nie odbiegająca niczym od studyjnej, a Mark widocznie wyjątowo zadowolony i wczuty. Następnie Paraguay. Kopiuj wklej z poprzedniej trasy. Przedstawienie zespołu, oczywiście bardziej rozbudowane niż w Łodzi. Mark ponownie pozwolił sobie na dłuższą gadkę, jak to Szkot ze Szkotami
Następnie Marbletown, które z trasy na trasę jest grany trochę inaczej z innymi pomysłami aranżacyjnymi w długim zakończeniu. Zawsze genialnie to wychodzi, ale tym razem był taki nastrój i takie cudowne rozwiązania sekcji szkockiej i basu, że kompletnie odleciałem. Wiele osób stało w swoich rzędach i tańczyło. Wytworzyła się atmosfera niczym w małym szkockim klubie. Niezapomniane przeżycie
Potem Speedway jak to Speedwey, bez niespodzianek, ale oczywiście killersko. No i na koniec Telegraph. Jak Mark gra na tej wersji Pensy to zawsze zastanawiam się, dlaczego nie gra na niej całego koncertu. Magicznie to brzmiało, niech się chowają Fendery i Gibsony. W pauzie przed znanym wejściem fortepianu niektórzy dostali już totalnej amby i nie mogli powstrzymać się od darcia na całe gardło. Nie dziwie się, bo było po prostu magicznie. Wokalnie zawsze nie jestem do końca przekonany w wersiach koncertowych, a tym razem było genialnie. Ciężko uwieżyć, ale Mark spiewa coraz lepiej. Owacje na stojąco, 5 minut braw i okrzyków, no i bisy. Udało się podejść pod samą scenę, około 3-4 metry do MK. Na bis So Far Away i od razu było widać jak dużo emocji maluje się na jego twarzy podczas grania. Piękna wersja Wherever I Go, Ruth cudownie, znowu Nigel rewelacyjnie na saksofonie. Na koniec Going Home. Nic dodac, nic ująć â przypieczętowanie wybitnego wysępu, chyba najlepszego, jakiego miałem okazję słyszeć w wykonaniu MK na żywo. Jednym znaniem kilka słabych drobnych rzeczy, a reszta bosko