Robson napisał(a):Wacek to może rozwiń swe ps.2 please
Mam nadzieje ze dobrze Cie zrozumialem w kwestii rozwiniecia P.S.2 o ktore prosiles.
Coz nawet jesli nie to bedzie przynajmniej zabawnie.
Moim ulubionym albumem jest „Alchemy” – Dire Straits. Wybor pewnie dosyc oryginalny. Zdecydowanie subiektywny. Pewnie niespełniający kryteriow „zalapania się” do rankingu. W koncu to ”koncertówka”. Nic na to jednak nie poradze poniewaz jak dla mnie jest to najgenialniejszy album jaki kiedykolwiek powstał. Z wielu powodow. Nie wiem czy jest sens przytaczac tutaj argumentacje jednak na wypadek gdyby Tobie, czy tez innym odwiedzającym ten temat chcialo się dowiedziec dlaczego wlasnie akurat ten album wytłumaczenie znajduje się poniżej.
Dlaczego Alchemia? Na pewno z powodow sentymentalnych. To pierwszy album jaki kiedykolwiek usłyszałem. Pierwsze dzwieki muzyki które byłem w stanie zarejestrowac, żeby dopiero po paru latach skojarzyc je z nazwa Dire Straits.
Kocham ten album niezmiennie od ponad 20 lat od pierwszej do ostatniej nuty. To tutaj „Once upon a time In the West” urosło do rangi arcydzieła. Ze dobrego, trwajacego niewiele ponad 5min. kawalka z Communique na Alchemii „wyciągnięto” moim zdaniem maksimum tego co możliwe. Trwa dokladnie 13min i ani przez sekunde z tych 780 nie pozwala czuc się znudzonym i powoduje ze z każdym kolejnym subtelnym dźwiękiem gitary MK człowiek zakochuje się w niej coraz bardziej. Z kazda uplywajaca minuta sluchacz przekonuje się także ze chociaż Knopfler nie jest być może urodzonym wokalista to jednak żaden glos nie pasowalby tutaj tak dobrze jak jego. Utwor oczarowuje, sprawia ze chce się słuchać Alchemii dalej w skupieniu i zainteresowaniem. A to dopiero poczatek wielkich emocji…
„Expresso love” – dynamiczny, melodyjny kawalek z czasow które przez wielu ortodoksyjnych fanow Dire Straits SA uwazane za najlepsze w karierze zespolu. Czuc energie plynaca z tego utworu. Calosc duzo szybsza i bardziej dynamiczna niż to było jeszcze przed momentem w Once upon a time. Bedaca na pierwszym planie gitara Knopfera nie przyćmiewa znakomitej pracy jaka wykonuje caly zespol.
Pozniej Romeo i Julia. Jeden z kompozytorskich „strzałów w 10” Knopflera. Do dzisiaj jedna z wizytowek czasow Dire Straits. Utwor chwytajacy za serce. Zagrany tutaj skromnie i przejmująco ale jednoczesnie ze wspaniala energia. Wrecz namacalne sa emocje z jakimi Knopfler opowiada w niej swoja historie. I aby je poczuc nie jest wcale potrzebna znajomość jezyka angielskiego. Nie ma tutaj saksofonu który będzie pozniej na „On every street tour” ale chyba już nigdy pozniej R&J nie brzmialo dla mnie tak dobrze. Tak surowo ale jednoczesnie tak wzruszająco i szczerze.
Niemal niezauważalne przejscie do „Love over gold”. Tytulowy utwor z chyba najlepszej studyjnej plyty DS. Wspaniale preludium do tego co za chwile ma nastapic.
„Private invetigations” – klasa sama w sobie. Dwie “rozmawiajace ze soba” na poczatku gitary i najpiekniejsza “melorecytacja” jaka kiedykolwiek słyszałem. Ponura historia opowiedziana w ponury ale jakze piekny sposób. Znowu nie jest tak artystycznie jak to bywalo pozniej. Genialnosc w prostocie, a rytmiczne uderzenia w struny basu Illsleya na dlugo zapadaja w pamiec i zmuszaja do „sięgnięcia wglab” tego utworu.
Thaaaank Yoooooouuuuuuuu i rozpoczyna się utwor który gdyby nie znalazł się na pierwszej plycie to kto wie jak potoczylyby się dalsze losy zespolu. Energetyczni jak nigdy wczesniej i nigdy pozniej Sultani Swingu. Już nie tak surowi jak w pierwszych latach ale i nie tak „teatralni” jak to było pozniej. Piekne, czyste i dojrzale rockowe granie. Pelen ekspresji wokal Knopflera. Gitarowe szaleństwo które na chwile zwalnia żeby wystrzelic z podwojna prędkością. Spiewajaca gitara Knopflera opowiada nam powoli i delikatnie piekna melodie, po czy zaczyna się rozpędzać a wraz z nia wszystkie pozostale instrumenty i kiedy wydaje się ze nie można zagrac już szybciej palce Knopflera zaczynaja przesuwac się po strunach z nadludzka wrecz prędkością w kulminacyjnym momencie solowki o którym po niemal 30 latach sam autor powie ze nie byłoby bez tego fragmentu Sułtanow Swingu. Terry Williams jak zaczarowany wali w bebny. Miod dla uszu i niezliczona ilość razy kiedy przewijałem kasete żeby moc usłyszeć ta solowke jeszcze i jeszcze raz.
„Two Young lovers” Prosta historia opowiedziana w prosty sposób. Mel Colins z pewnością dodaje uroku temu otworowi, Terry Wiliams rytmicznie niczym maszyna uderza w bebny. Radosny utwor zasługujący na uwage chociażby ze względu na to ze większość utworow Knopflera nie bywala i nadal nie jest tak „latwa i przyjemna” w odbiorze.
Pojawienie się Colinsa w „TYL” jest jednak „niczym” w porównaniu z tym jak przepieknie jego saksofon wkomponowuje się w intro do kolejnego utworu. Przepieknie gitara komponuje się tutaj z saksofonem, melodia wzrusza a piano Clarka przepieknie podkresla kazda chwile trwania wstepu, który zwalnia budując napiecie, aby MK mogl nam opowiedziec o czym będzie za chwile śpiewał. Padaja slowa „The song is tunel of love” i klawisze Clarka wprowdzaja nas znowu w piekna historie, zagrana mocno, energicznie, żywiołowo z wokalem niemożliwym do podrobienia. To co opowiadala gitara w Sultanach przed finalnym solo zastapione jest tutaj opowieścią Marka o „spanish city”. Ta króciutką sentymentalna opowiesc podkresla solowka która nastepuje chwile pozniej . Nie jest ona być może tak zywiolowa jak przy sultanach, jednak cudownie melodyjna. Na tyle ze chce się jej słuchać bez konca. Każdy dźwięk powoduje ze w oczach kreci się lza wzruszenia az do momentu wspaniałego zakończenia podkreślającego doniosłość tego co przed chwila się usłyszało.
Telegraph Road pokazuje w pelni jak wspaniałym zespolem jest Dire Straits. Przeplataja się tutaj najwspanialsze elementy cechujące ich muzyke. Organowe tlo przy spokojnym gitarowym wstepie. W tle okrzyki z publiczności. Wyrazny wokal Knopflera. Ani przez moment nie ma się wrazenia ze spiewa on tutaj od niechcenia. Wklada tutaj maksimum uczucia w kazde wyspiewane przez siebie slowo. Wciaga nas w pieknie opowiedziana epicka historie, która nie jest już wcale tak oczywista jak ta opowiedziana 2 utwory wczesniej. W polowie utworu cudowne ciche piano, któremu odpowiada gitara i to w najpiękniejszy sposób jaki się da. Wszystko zaczyna się jak gdyby od początku i zmierza do kulminacyjnego momentu którym jest energiczna konczaca utwor solowka. Arcydzielo w czystej postaci w wersji koncertowej ktorej wspaniałość nie sposób opisac slowa lecz jedynie emocjami jakie udzielaja się podczas sluchania.
Po tak wspanialej opowieści jak Telegraph Road jest okazja przez pare minut posłuchać solidnego rockowego grania jak sam tytul na to wskazuje. Trudno rozwodzic się nad genialnością tej kompozycji majac jeszcze caly czas w pamieci dzwieki TR, jednak jest to idealna propozycja dla wszystkich którzy z wielkim sentymentem wracaja do rockowego charakteru kompozycji MK.
Calosc jest zwienczona jednym z najpiękniejszych motywow filmowych jaki kiedykolwiek powstal.
Prosta i wzruszajaca melodia. Żeby zrozumiec należy posłuchać – slowami nie da się opowiedziec.
I tak „pokrótce” przedstawia się moja argumentacja tego dlaczego akurat „Alchemy” uwazam za swój ulubiony album. Mam pelna świadomość tego ze pewnie wielu wspaniałych albumow jeszcze nie słyszałem wielu być może nigdy nie będzie mi dane usłyszeć. Coraz ciezej jest mi jednak uwierzyc w to żeby po ponad 20 latach mialo się cos zmienic na pozycji nr 1 w moim wlasnym rankingu.
Pozdrawiam i chcialbym wierzyc ze nie zanudzilem swoja nad wyraz subiektywna i emocjonalna interpretacja zawartosci dwoch ulubionych muzycznych krazkow skladajacych sie na jeden ulubiony album