12.03.2010, 12:03
Pewien hinduski mędrzec powiedział kiedyś że najbardziej błogosławionym stworzeniem na świecie jest dziecko. Dlaczego? Ponieważ przepełnia je naturalna, czysta, niezmącona i niezatruta przez cywilizację radość. Przez niemal trzy godziny wczorajszego występu DMB miałem wrażenie, że takiego dzieciaka widziałem na scenie, a jego duch wcielił się w ciało samego Dave’a Matthewsa...
Luz, swoboda, naturalność do tego niesamowity komizm i naturalność nawiązywania kontaktu z publiką (dorównująca jedynie Ianowi „Jańcio Wodnikowi” Andersonowi z Jethro Tull) złożyły się na niesamowity wypełniony wrażeniami od pierwszej do ostatniej minuty wieczór. Była oczywiście też muzyka. Może o niej kilka słów...
Jak mam ocenić występ DMB od strony muzycznej? Do tego co napisałem powyżej dorzućcie jeszcze niesamowite brzmienie i energię emanującą z każdego zagranego kawałka. Nie mam tutaj na myśli przesadnie perfekcyjnego odgrywania poszczególnych utworów nuta w nutę; znalazło się sporo miejsca na luz grania, nieco improwizacji, a całość złożyła się na niesamowicie niby efekciarski, ale trzaskający niczym bicz po plecach zestaw, który najzwyczajniej w świecie powala na kolana.
Większość setlisty wypełnił repertuar ostatniej płyty. Powiem szczerze, że jeśli nie macie przekonania co do zawartości „Big Whisky and the GrooGoux King” to powinniście... pójść na koncert. „Spaceman”, „Seven”, czy „Squirm” na żywo brzmią nieporównywalnie lepiej niż na płycie.
Nie zabrakło też i „klasyków”; było i „You Might Die Trying”, i „Corn Bread” i wyczekiwane (i wykrzyczane zarówno przez Dave’a jak i publiczność) „Crash Into Me”. Nie będę natomiast opisywał tego co się działo w „Two Step” i kilku innych rozbudowanych o dodatkowe sola co niektórych muzyków utworach: po prostu niesamowita wspólna radość grania, pełna pasji wspólnego przebywania na scenie.
Wieczór był naprawdę niesamowity i to zarówno od strony czysto muzycznej jak i całej tej niemal magicznej otoczki wokół scenicznych popisów Dave’a i kolegów. I pomyśleć, że był on kiedyś barmanem... Mam wrażenie, że gdyby nie zajął się muzyką i skończyłby jako niezłej klasy komik...
PS. Jako support wystąpiła grupa Alberta Cross, wydająca płyty w prywatnej „stajni” Dave’a Mattewsa. Powiem tylko tyle, że byli i że zagrali. Niestety troszkę za długo jak na support (doprowadzając przez to do lekkiego zniecierpliwienia niżej podpisanego i kilku jego współtowarzyszy koncertu). Niemniej chwilami fajnie było ich posłuchać i uświadomić sobie, że młode pokolenie wciąż ‘rajcuje’ southern-rockowe brzmienie lat 70-tych.
SETLISTA: Shake Me Like a Monkey; Squirm; Funny the Way It Is; Lying In The Hands of God; So Damn Lucky; Seven; Why I Am; Where Are You Going; Crush; Spaceman; You Might Die Trying; Crash Into Me; Jimi Thing; Corn Bread; You and Me; Two Step
BISY: Sister; Anyone Seen the Bridge; Too Much/Ants Marching.
Luz, swoboda, naturalność do tego niesamowity komizm i naturalność nawiązywania kontaktu z publiką (dorównująca jedynie Ianowi „Jańcio Wodnikowi” Andersonowi z Jethro Tull) złożyły się na niesamowity wypełniony wrażeniami od pierwszej do ostatniej minuty wieczór. Była oczywiście też muzyka. Może o niej kilka słów...
Jak mam ocenić występ DMB od strony muzycznej? Do tego co napisałem powyżej dorzućcie jeszcze niesamowite brzmienie i energię emanującą z każdego zagranego kawałka. Nie mam tutaj na myśli przesadnie perfekcyjnego odgrywania poszczególnych utworów nuta w nutę; znalazło się sporo miejsca na luz grania, nieco improwizacji, a całość złożyła się na niesamowicie niby efekciarski, ale trzaskający niczym bicz po plecach zestaw, który najzwyczajniej w świecie powala na kolana.
Większość setlisty wypełnił repertuar ostatniej płyty. Powiem szczerze, że jeśli nie macie przekonania co do zawartości „Big Whisky and the GrooGoux King” to powinniście... pójść na koncert. „Spaceman”, „Seven”, czy „Squirm” na żywo brzmią nieporównywalnie lepiej niż na płycie.
Nie zabrakło też i „klasyków”; było i „You Might Die Trying”, i „Corn Bread” i wyczekiwane (i wykrzyczane zarówno przez Dave’a jak i publiczność) „Crash Into Me”. Nie będę natomiast opisywał tego co się działo w „Two Step” i kilku innych rozbudowanych o dodatkowe sola co niektórych muzyków utworach: po prostu niesamowita wspólna radość grania, pełna pasji wspólnego przebywania na scenie.
Wieczór był naprawdę niesamowity i to zarówno od strony czysto muzycznej jak i całej tej niemal magicznej otoczki wokół scenicznych popisów Dave’a i kolegów. I pomyśleć, że był on kiedyś barmanem... Mam wrażenie, że gdyby nie zajął się muzyką i skończyłby jako niezłej klasy komik...
PS. Jako support wystąpiła grupa Alberta Cross, wydająca płyty w prywatnej „stajni” Dave’a Mattewsa. Powiem tylko tyle, że byli i że zagrali. Niestety troszkę za długo jak na support (doprowadzając przez to do lekkiego zniecierpliwienia niżej podpisanego i kilku jego współtowarzyszy koncertu). Niemniej chwilami fajnie było ich posłuchać i uświadomić sobie, że młode pokolenie wciąż ‘rajcuje’ southern-rockowe brzmienie lat 70-tych.
SETLISTA: Shake Me Like a Monkey; Squirm; Funny the Way It Is; Lying In The Hands of God; So Damn Lucky; Seven; Why I Am; Where Are You Going; Crush; Spaceman; You Might Die Trying; Crash Into Me; Jimi Thing; Corn Bread; You and Me; Two Step
BISY: Sister; Anyone Seen the Bridge; Too Much/Ants Marching.