03.10.2009, 08:57
Nie będę ukrywał swojej ogromnej radości z faktu, iż od kilku dni jestem szczęśliwym posiadaczem biletu na edynburski koncert Wishbone Ash, który odbędzie się w ramach trasy koncertowej uświetniającej 40-lecie istnienia zespołu...
Pamiętam jak dziś jak ponad 15 lat temu rozpocząłem moją muzyczną "edukację"; ten dreszczyk ekscytacji wynikający z poszukiwania, chęci poznania i radości odkrywania. Nieocenioną rolę w moich odkryciach odegrał bez wątpienia mój tata, który obrał sobie za cel nakierowanie mnie na właściwe tory muzyczne. Jednym słowem: nie chciał dopuścić abym zgnił w oparach disco, rapu czy innego badziewia...
Kiedy nasze drogi zaczynały się rozchodzić (ojciec gustował głównie w blues-rocku), a mój kochany ojczulek nie mógł zrozumieć i zaakceptować mojej fascynacji rockiem progresywnym (spytajcie go kiedyś o Yes, a on odpowie wam coś w stylu:" aaa, to ci co uczą się grać") uznał, że jedyną szansą "odratowania" mnie było znalezienie czegoś po środku. Namówił mnie abym posłuchał Wishbone Ash i podrzucił mi ich pierwszą płytę z 1970 roku.
Pamiętam jak dosłownie powaliły mnie te dwie gitary prowadzące: niby każda z nich jakby grała swoje, ale znakomicie współgrały ze sobą. Uwielbiałem tę moc płynącą z tej muzycznej uczty, ale pomimo pozornego chaosu wszystko zdawało się mieć swoje miejsce. Przez kolejnych kilka dni miałem dylemat, który utwór był moim ulubionym: "Lady Whisky" czy "Phoenix"...
Potem jak lawina mój odtwarzacz (kasetowy wówczas) zalała fala "łiszbołnowych" dżwięków; przyszły "Argus", "Pilgrimage" czy "There's The Rub" (z moją ukochaną "Persefoną").
Kariera WA toczyłą się jak większości wielkich zespołów: raz na wozie, raz pod wozem. Muszę jednak przyznać, że jest ich muzyka zawsze pozostawał bliska mojemu sercu. Zawsze uwielbiałem te gitarowe duety, tę harmonię i ład w ich muzyce pomimo tego nadmiaru gitarowych dźwięków. Panowie potrafili zachować w swoich utworach odpowiednie proporcje, nie tracą przy tym tzw. feeling'u, ale nie ograniczając się również prostych piosenkowych schematów. Jednym słowem ich twórczość miała tego pazura i czegoś co zwykliśmy nazywać mianem "ducha".
Od kilku dni skutecznie (w ramach zbliżającego się wielkimi krokami koncertu) przypominam sobie ich twórczość, tę starszą i tę nowszą, a ostatnią (niedawno odkrytą przez mnie) płytą "The Power Of Eternity" jestem wręcz zachwycony. Andy Powell i spółka są w rewelacyjnej formie i o poziom koncertu absolutnie się nie boję.
Mam tylko nadzieję, że na sam koniec koncertu zagrają "Phoenix" 'a ..... Jak za starych dobrych czasów.
Pamiętam jak dziś jak ponad 15 lat temu rozpocząłem moją muzyczną "edukację"; ten dreszczyk ekscytacji wynikający z poszukiwania, chęci poznania i radości odkrywania. Nieocenioną rolę w moich odkryciach odegrał bez wątpienia mój tata, który obrał sobie za cel nakierowanie mnie na właściwe tory muzyczne. Jednym słowem: nie chciał dopuścić abym zgnił w oparach disco, rapu czy innego badziewia...
Kiedy nasze drogi zaczynały się rozchodzić (ojciec gustował głównie w blues-rocku), a mój kochany ojczulek nie mógł zrozumieć i zaakceptować mojej fascynacji rockiem progresywnym (spytajcie go kiedyś o Yes, a on odpowie wam coś w stylu:" aaa, to ci co uczą się grać") uznał, że jedyną szansą "odratowania" mnie było znalezienie czegoś po środku. Namówił mnie abym posłuchał Wishbone Ash i podrzucił mi ich pierwszą płytę z 1970 roku.
Pamiętam jak dosłownie powaliły mnie te dwie gitary prowadzące: niby każda z nich jakby grała swoje, ale znakomicie współgrały ze sobą. Uwielbiałem tę moc płynącą z tej muzycznej uczty, ale pomimo pozornego chaosu wszystko zdawało się mieć swoje miejsce. Przez kolejnych kilka dni miałem dylemat, który utwór był moim ulubionym: "Lady Whisky" czy "Phoenix"...
Potem jak lawina mój odtwarzacz (kasetowy wówczas) zalała fala "łiszbołnowych" dżwięków; przyszły "Argus", "Pilgrimage" czy "There's The Rub" (z moją ukochaną "Persefoną").
Kariera WA toczyłą się jak większości wielkich zespołów: raz na wozie, raz pod wozem. Muszę jednak przyznać, że jest ich muzyka zawsze pozostawał bliska mojemu sercu. Zawsze uwielbiałem te gitarowe duety, tę harmonię i ład w ich muzyce pomimo tego nadmiaru gitarowych dźwięków. Panowie potrafili zachować w swoich utworach odpowiednie proporcje, nie tracą przy tym tzw. feeling'u, ale nie ograniczając się również prostych piosenkowych schematów. Jednym słowem ich twórczość miała tego pazura i czegoś co zwykliśmy nazywać mianem "ducha".
Od kilku dni skutecznie (w ramach zbliżającego się wielkimi krokami koncertu) przypominam sobie ich twórczość, tę starszą i tę nowszą, a ostatnią (niedawno odkrytą przez mnie) płytą "The Power Of Eternity" jestem wręcz zachwycony. Andy Powell i spółka są w rewelacyjnej formie i o poziom koncertu absolutnie się nie boję.
Mam tylko nadzieję, że na sam koniec koncertu zagrają "Phoenix" 'a ..... Jak za starych dobrych czasów.